Forum Polityczne Mity i  Fakty czyli jak oszukać społeczeństwo. Strona Główna
  FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Galerie   Rejestracja   Profil  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  Zaloguj 

To nie armia , to paranoja..

Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum Polityczne Mity i Fakty czyli jak oszukać społeczeństwo. Strona Główna -> Aktualności
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
Autor Wiadomość
octopus
Administrator



Dołączył: 09 Maj 2007
Posty: 81
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 10:32, 21 Gru 2007 Temat postu: To nie armia , to paranoja..

Rannych nie przewidziano
Sławomir Sowula 2007-12-18, ostatnia aktualizacja 2007-12-18 13:45:36.0

Najlepiej, jakbyśmy wrócili zdrowi albo w czarnych workach

Ogrody Pałacu Prezydenckiego, 15 sierpnia 2007 roku. Bankiet z okazji święta Wojska Polskiego. Przemawia prezydent Lech Kaczyński: "W tym dniu tradycyjnie wręczane są generalskie nominacje, których gratuluję najserdeczniej. W tym dniu odznaczani są kombatanci, których chciałem najserdeczniej pozdrowić, wspominając weteranów wojny polsko-sowieckiej z 1920 roku i II wojny światowej".

Kilkuset gości oklaskuje prezydenta, gdy zapowiada utworzenie z jego inicjatywy Korpusu Weteranów. Na uboczu stoi kilkunastu weteranów z Iraku i Bałkanów. Niektórzy podpierają się kulami, z trudem trzymając lampki z winem. O nich prezydent nie wspomina. - Widać nie byliśmy na żadnej wojnie - mówi jeden z nich.

Chorąży na pasach

Młodszy chorąży Leszek Gąsiorek, 46-latek. Tylko na chwilę w ciągu kilkugodzinnej rozmowy uśmiech schodzi z jego twarzy. To wtedy, gdy w telewizji pojawia się relacja z zatrzymania bielskich komandosów oskarżanych o zabicie afgańskich cywilów. Nie wie, jak jest w Afganistanie. Nie chce decydować o ich winie czy niewinności. Ale zna wojnę. Poznał ją w byłej Jugosławii i Iraku.

- W takie miejsce nikt nie jedzie dla kariery. Kasa, kasa, kasa i jeszcze raz kasa. Żona nie miała pracy, mieszkaliśmy w bloku. Jaki miałem wybór? - mówi Gąsiorek.

Pierwszy raz wyjechał w latach 90. W Kraj-inie ochraniał budynki dowództwa. Nadzorował wymianę jeńców pomiędzy Serbami i Chorwatami. Znalezienie się pod ostrzałem nie było dla niego niczym niezwykłym.

- Myślałem, że te opowieści o stresie bojowym to jakieś bajki. Ale dlaczego po powrocie z Jugosławii bałem się zejść z drogi na pole? Co drugi ziemniak kojarzył mi się z miną - chorąży znów się uśmiecha.

"Bałkańskich" pieniędzy nie wystarczyło na długo. W 2004 roku był znów na misji. Tym razem stacjonował w bazie pod Karbalą w Iraku. Służba w ochronie bazy, patrole po okolicy. Iracka codzienność. Misję skończył po kilku tygodniach, 18 sierpnia 2004 roku. - Wysiadła klimatyzacja. W naszym wojsku jest tak, że każdą taką awarię trzeba zgłaszać w dowództwie osobiście. Kolega, który miał to zrobić, źle się poczuł. 50 stopni w cieniu, nie każdy to wytrzymuje. Pojechałem. W sztabie nie było nikogo, kto odebrałby zgłoszenie. Musiałem czekać - opowiada.

Gąsiorek wyszedł na plac, gdy rozpoczął się ostrzał moździerzowy. Miał do schronu 100 metrów.

- To był najdłuższy bieg w moim życiu. Zabrakło parę metrów - wspomina.

Podmuch wybuchu wyrzucił go w górę. Upadając, uderzył głową w krawężnik. Półprzytomnego do schronu wciągnęli koledzy. Diagnoza - uszkodzenie błędnika, 75-procentowa utrata słuchu w prawym uchu.

- Dostałem odszkodowanie. W sumie 55 tysięcy złotych. Dużo? Pewnie. I wystarczyłoby, gdyby chodziło tylko o ten słuch - mówi chorąży. - Tyle że od tamtego czasu nie jestem w stanie ocenić odległości. O prowadzeniu samochodu mogę zapomnieć. Nawet przez jezdnię przechodzę jak staruszek. Czekam, aż ktoś pojawi się obok.

Chorąży po powrocie z misji nie mógł wrócić do armii. Próbował zatrudnić się w sklepie AGD, ale go nie przyjęli. Jest żołnierzem zawodowym z dużym stażem, więc przeszedł na wojskową emeryturę. Dodatkowo macierzysta jednostka zaproponowała mu dorabianie za biurkiem.

Fundacja żebracza

Żołnierzom takim jak chorąży Gąsiorek stara się pomóc Fundacja „ Servi Pacis ”. Pokój w MON-owskim budynku przy warszawskim hotelu Victoria. Skrzypiące podłogi, stara wykładzina. MON bierze za metr kwadratowy 12 zł miesięcznie. Fundacją kieruje pułkownik Jerzy Bielecki. To były dowódca polskich wojsk stacjonujących na wzgórzach Golan.

- Trzy lata temu zaprosił mnie szef Centrali Wojskowe Misje Pokojowe. Pożalił się, że jest zarzucany pismami od poszkodowanych żołnierzy i ich rodzin. Nie wiedział, co z nimi zrobić, bo chodzi o przypadki, których wojskowe przepisy nie obejmują. Skrzyknąłem 11 chłopaków z dawnych misji, zrzuciliśmy się po 200 złotych i poszliśmy do sądu się zarejestrować - opowiada Bielecki.

Na biurku pułkownika gruba teczka z listami. Piszą matki, żony, wreszcie sami żołnierze. Pułkownik wyciąga list od matki żołnierza, który zginął w Iraku. "Syn był naszą jedyną podporą. Zginął kilka miesięcy po ślubie. Synowa wzięła odszkodowanie i nie utrzymuje z nami kontaktu. Pół roku temu moja córka wyprowadziła się od męża alkoholika. Choruje na stwardnienie rozsiane. Z naszych emerytur opłacamy jej czesne, leki. Czujemy się poszkodowani przez dziennikarzy. Wszyscy mówią, że zrobiliśmy bardzo dobry interes na śmierci syna. Jest nam bardzo przykro, że ludzie potrafią przeliczyć na pieniądze ludzką śmierć".

Albo taki: "Po śmierci naszego syna moje życie z emerytem wojskowym to jeden wielki koszmar. Byłam na oddziale psychiatrycznym. Mąż twierdzi, że to ja namówiłam syna na wyjazd do Iraku. Rozwodzimy się".

Fundacja ma do podziału około 100 tys. zł rocznie - od sponsorów, z 1 procentu, który przekazują podatnicy.

- Brakuje ustawy, która regulowałaby zasady pomocy poszkodowanym na misjach w Iraku, Kosowie. Sama renta, którą taki człowiek dostaje od ZUS, nie wystarcza. Chłopcy leczą się prywatnie, stoją w kolejkach do lekarzy. Pomoc potrzebna jest ciągle, i nie tylko żołnierzom, ale też ich rodzinom. Dajemy skromną zapomogę, kilkaset złotych - mówi Bielecki. - Czasami dopłacamy do sanatorium. Na więcej nas nie stać.

Pułkownik nie może pogodzić się z tym, że państwo wyciąga ręce nawet po te skromne środki. - Daliśmy pieniądze na zakup książek dla 28 dzieci. Okazało się potem, że od tych niewielkich sum trzeba było zapłacić podatek od darowizn - mówi. - Jest też problem z syndromem pola walki. Żołnierze wytrzymują dobrze misję przez trzy miesiące, potem zaczynają się problemy, na przykład z dyscypliną, stają się agresywni. Im nie możemy w ogóle wypłacać pieniędzy. Bo nasz statut pozwala wspomagać tylko rannych i ich rodziny. A ci, którzy trafiają do psychologa, fizycznie ranni nie są.

Jerzy Bielecki częstuje wodą mineralną Borjomi: - Gruzińska. Podobno najlepsza na świecie. Syn jest biznesmenem. Podróżuje. Przywiózł mi. Chciał być żołnierzem, ale mu nie pozwoliłem.

Samuel miał znajomości

Syryjczyk Samuel Suhel Moussa był bezcennym dla armii cywilem - znał arabski. Miał 19 lat, gdy zaczął studia w Polsce. Spodobało mu się u nas tak bardzo, że w 1994 roku od prezydenta Lecha Wałęsy dostał nasze obywatelstwo. Zgłosił się na ochotnika, gdy w 2002 roku szukano tłumaczy na iracką misję. Armia mu ufała. Na święta Bożego Narodzenia w 2003 roku puściła go do chorej matki, do szpitala w Syrii. Nazajutrz po świętach dotarł do sztabu bułgarskich żołnierzy w irackiej Karbali. Wszedł na piętro, wyjrzał przez okno i zauważył, że ciężarówka-cysterna pędem ominęła właśnie betonowe zapory przed budynkiem. Zdążył tylko krzyknąć "zamach", gdy doszło do detonacji. Bułgarski żołnierz przycisnął go do podłogi. To uratowało Samuelowi życie. Jego wybawiciel zginął, a wraz z nim czterech innych bułgarskich żołnierzy, dwóch tajlandzkich i siedmiu irackich. Rannych było ponad 30. Podmuch rzucił Samuelem o ścianę. Gruz pokiereszował mu twarz, rękę. Kiedy przez ponad kwadrans półżywy leżał w rumowisku zniszczonego budynku, ściskał w ręce różaniec, podarunek od syryjskiego księdza. Modlił się. Może to było "Ojcze nasz" po aramejsku, którego nauczyli go franciszkanie w syryjskiej szkole, do której uczęszczał w rodzinnej miejscowości? Tego Samuel nie pamięta.

Minęły cztery lata. Niewysoki, otyły mężczyzna z bujną ciemną czupryną przyjmuje nas w wynajmowanym mieszkaniu we wrocławskiej dzielnicy Biskupin. Na ścianie zdjęcie pięknej dziewczyny - długie złociste włosy, promienny uśmiech. Gospodarz widzi, że przyglądamy się fotografii.

- Gdy zostałem ranny, opiekowała się mną przez cztery lata. Gdyby nie ona, pewnie teraz bym nie żył - mówi cicho. - Kilka dni temu pokłóciliśmy się. Odeszła.

Samuel pokazuje album. Trudno go rozpoznać na tych zdjęciach z przeszłości - typ włoskiego amanta, rozpromieniona twarz. Na innych Bond w ciemnych okularach.

- To przed wyjazdem do Iraku. Ważyłem wtedy z 80 kilo. Dobre ciało silnego mężczyzny. Znam angielski, włoski, arabski. Pracowałem w firmie handlującej ropą naftową. Zarabiałem po 1,5 dolara od każdej tony sprowadzonej do Polski ropy. Piękne czasy - rozmarza się. - Teraz przekroczyłem setkę. Chcecie zobaczyć moje rany?

Podciąga rękaw, podaje dłoń.

- Ściskam mocno. Czujesz?

- Nic.

Prawe przedramię Samuela to jedna wielka blizna. Pod skórą brakuje mięśni. Po wybuchu mężczyźnie pozostała też blizna pod prawym okiem. - Oko ledwo udało się uratować. Odłamki szkła jeszcze są w środku. W szpitalu bolało mnie tak, że chciałem je wydłubać - mówi.

Jako cywil jedyne, co mógł zrobić po powrocie do Polski, to rozpocząć starania o rentę z ZUS. - Nawet w tym nie chcieli mi pomóc w jednostce. Powiedzieli, że muszę to załatwiać sam. No ale jak to zrobić, jak człowiek ledwo się porusza?

Samuel postanowił wykorzystać znajomości, które nawiązał w Iraku. Zadzwonił do Jerzego Szmajdzińskiego, ówczesnego szefa MON.

- Pamiętał mnie, powiedział nawet coś takiego: "Kto nie pamięta słynnego tłumacza z Babilonu" - opowiada. - Potrzebowałem mieszkania i po dwóch tygodniach minister w drodze wyjątku nakazał wrocławskiej Wojskowej Agencji Mieszkaniowej przyznanie mi lokalu. Dostałem zrujnowane mieszkanie na strychu. Nawet ogrzewania w nim nie było. Znowu musiał prosić. Tym razem Janusza Zemke. Przydzielili mi lepszy lokal. Dostałem też w końcu rentę specjalną. Całe 900 zł netto, w drodze wyjątku.

Dwa tygodnie po naszej rozmowie Samuel dzwoni do mnie z komórki. - Jestem w szpitalu psychiatrycznym. Przyślij mi koniecznie artykuł, jak się ukaże.

Klinika się uczy

Samuelowi często śni się major Hieronim Kupczyk, pierwszy polski żołnierz, który zginął w Iraku w listopadzie 2003 roku. Pamięta dokładnie krew wyciekającą z rany postrzałowej na szyi oficera. Widział go chwilę przed tym, jak major skonał w polskim szpitalu polowym w Karbali. W snach pojawiają się też rzucone na półciężarówkę zmasakrowane zwłoki dwóch amerykańskich żołnierzy.

Do koszmarów, bezsenności, nadpobudliwości, kłótni z żoną Samuel i inni nasi rozmówcy przyznają się niechętnie. Wiedzą, że to objawy PTSD (zespołu stresu pourazowego, Post-Traumatic Stress Disorder). To częste u żołnierzy, którzy byli na wojnie. Trzeba to leczyć, jak blizny po odłamkach, tylko za-bliźnia się o wiele gorzej.

W powstałej w końcu 2005 roku Klinice Psychiatrii i Stresu Bojowego przy Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie na powracających z misji weteranów czeka 29 miejsc w oddziale całodobowym i 20 w oddziale dziennym. Klinika to nowy budynek. Sale terapeutyczne, sprzęt audio, ale tylko trzech psychologów i trzech psychiatrów, którymi nie sposób obsadzić w pełni dyżurów. W piętrowym pawilonie jest nawet pokój dla wojskowego VIP-a. Szef kliniki profesor Stanisław Ilnicki przyjmuje nas w gabinecie zawalonym książkami. Prawie tu mieszka. Sekretarkę ma od niedawna.

- Jesienią 2006 roku zorganizowaliśmy dwutygodniowy turnus terapii grupowej dla żołnierzy z misji, takich, u których od powrotu minęło już kilkanaście miesięcy - opowiada profesor. - Bo pomoc potrzebna jest jeszcze długo po powrocie. Wysłaliśmy kilkadziesiąt zaproszeń. Zgłosiło się 16 żołnierzy.

Byli wśród nich zarówno weterani z ciężkimi obrażeniami fizycznymi, jak i "tylko" z posttraumatycznymi zaburzeniami psychicznymi.

- Dla wielu z nich była to okazja do spotkania się po raz pierwszy od powrotu z misji i porównania swoich doświadczeń wojennych oraz sposobów radzenia sobie z problemami rodzinnymi i służbowymi - zaznacza Ilnicki. - Nie-którzy przewartościowali swoje cierpienia przez porównanie go z cierpieniem kolegów.

- Nikt nie chce mieć łatki psychicznego - jeden z rannych tłumaczy, dlaczego żołnierzy zgłasza się tak niewielu. - Dowódcy nie chcą takiego żołnierza.

Żołnierze boją się, bo mają w pamięci nagonkę, jaka rozpętała się w mediach, kiedy kilku żołnierzy z II zmiany w Iraku wróciło do Polski, bo nie wytrzymało napięcia.

Ilnicki: - Te wojny, na których byli, to nie są wojny popularne w naszym społeczeństwie, po których można z dumą paradować po ulicy. W przeciwieństwie do weteranów II wojny światowej, cieszących się poważaniem i korzystających z ustawowych przywilejów, inwalidzi misji pokojowych ONZ oraz misji w Iraku i Afganistanie są tego pozbawieni.

Żołnierze kontynuujący służbę wojskową korzystają z resortowej służby zdrowia oraz ze wsparcia środowiska wojskowego. Znacznie gorsza jest sytuacja "nowych weteranów", którzy ze względu na stan zdrowia muszą przejść do cywila.

- Skazani są często tylko na pomoc rodziny lub na samych siebie - mówi Stanisław Ilnicki.

Uchwalona wiosną 2007 roku ustawa poprawiająca ich los wciąż pozbawiona jest przepisów wykonawczych. Na ich uchwalenie czekają zwłaszcza byli żołnierze nadterminowi, których uprawnienia inwalidzkie są mniej korzystne niż żołnierzy zawodowych. Znoszą oni wiele upokorzeń w poczekalniach ZUS, mają ograniczony dostęp do rehabilitacji i leczenia uzdrowiskowego.

- U większości weteranów kierowanych do kliniki rozpoznajemy zaburzenia związane z PTSD - mówi Ilnicki. - Przejawiają się one nawracającym przeżywaniem traumatycznego zdarzenia, ciągłym wzbudzeniem emocjonalnym oraz unikaniem bodźców kojarzących się z wojenną traumą. Np. żołnierze skarżą się na ciągły niepokój, dręczące sny z drastycznymi scenami z misji, nadpobudliwość na bodźce akustyczne, wzmożoną czujność, drażliwość, wybuchowość, stępienie uczuciowe. Niektórzy wskutek podwyższonej wrażliwości i wzbudzenia wchodzą w konflikty z otoczeniem, wdają się w bójki. Szarżują na drogach. Pojawia się tendencja do nadużywania alkoholu. Później tego żałują.

Z czasem część tych objawów ustępuje, ale u pewnego odsetka weteranów, zwłaszcza tych, którzy z przyczyn psychiatrycznych zostali ewakuowani przed terminem zakończenia misji, zaburzenia te przechodzą w stan chroniczny, jeśli nie są leczone.

Profesor przyznaje, że PTSD to problem nowy także dla polskich psychiatrów i psychologów wojskowych. Problem coraz większy. - Przyjęliśmy już stu weteranów w ciągu dwóch lat istnienia, kilkudziesięciu konsultowaliśmy - mówi. - A odsetek żołnierzy potrzebujących naszej pomocy wzrasta. Naszymi pacjentami są już żołnierze z pierwszej zmiany w Afganistanie. Uczymy się tego wszystkiego, patrzymy na Amerykanów, ale szukamy własnych metod, żeby skutecznie pomóc.

Oficjele z MON-u długo bagatelizowali problem PTSD. Jeszcze w 2004 roku płk Piotr Pertek z Centrum Informacyjnego MON twierdził, że objawy stresu bojowego stwierdzono zaledwie u 34 spośród 5000 polskich żołnierzy uczestniczących w I i II zmianie Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Tymczasem Amerykanie szacują, że PTSD może występować u co piątego żołnierza przebywającego w rejonie konfliktu. Ilu żołnierzy spośród około 10 tysięcy, którzy byli na misjach, cierpi na PTSD?

- Ze statystyk wojskowych komisji lekarskich, które oceniają stan zdrowia powracających żołnierzy, wynika, że problemy psychiczne występują u mniej niż 1 procentu z nich. Śmiem twierdzić, że te statystyki nie odzwierciedlają rzeczywistego problemu. Jak jest naprawdę? Z badań prowadzonych na naszych żołnierzach przebywających na misji w Bośni wynikało, że 6 procent wykazuje objawy stresu bojowego. Te amerykańskie 20 procent to chyba w naszym przypadku za dużo. Nasi żołnierze nie uczestniczą tak intensywnie jak oni w działaniach bojowych. Może więc 10 procent? Mniej więcej tylu weteranów po misjach kwalifikuje się na turnusy profilaktyczno-lecznicze w szpitalach uzdrowiskowych. Ale to tylko szacunek. Żeby móc określić to precyzyjniej, trzeba by wprowadzić obligatoryjne badania kwestionariuszowe "wychwytujące" weteranów kwalifikujących się do indywidualnej oceny psychologa lub psychiatry. Obecne przepisy orzecznicze przewidują, że na badania psychiatryczne kieruje się żołnierzy tylko "w razie potrzeby". Tymczasem w większości wojskowych komisji lekarskich nie ma psychiatrów, a korzystanie z konsultantów psychiatrów i psychologów kosztuje.

Są jeszcze chłopcy z Bałkanów

Jednym z pacjentów kliniki prof. Ilnickiego był Hubert Zegartowski. 27-letni starszy szeregowy mógł tylko pomarzyć o takich znajomościach jak Samuel. Z trójką rodzeństwa, matką i ojcem mieszka w sypiącej się kamienicy w Jarosławiu koło granicy polsko-ukraińskiej. Szczupły, zamknięty w sobie - jego ulubione zajęcie to patrzenie na przejeżdżające pod oknem samochody.

- Syn cierpi na unikalną chorobę Behçeta. To powtarzające się zapalenie naczyń krwionośnych. Wcześniej była dwa przypadki w Polsce w latach 60. Nabawił się tego w Kosowie - wyjaśnia matka Huberta. - Sama namówiłam go, żeby poszedł do wojska. Powiedział, że pójdzie, ale tylko do jednostki strzelców podhalańskich. I udało mu się. Wyjechał do Kosowa.

Choroba dopadła szeregowego Zegartowskiego 15 września 2002 roku. Był na patrolu. Wymioty, biegunka, wysoka gorączka. Koledzy myśleli, że nie dowiozą go żywego do koszar w kosowskim Kacaniku. Dopiero cztery dni później żołnierz trafił do macedońskiego szpitala.

- Nikt nas o tym nie powiadomił. Gdyby nie prywatna łączność z jego kolegami, nic byśmy o tym nie wiedzieli - opowiada Zegartowska. - Okazało się, że w nocy szpital jest zamknięty. Położyli go na pustej sali, daleko od dzwonka. 21 września dodzwoniłam się do lekarza. Poprosiłam o kapłana. Syn przyjął oleje święte. Próbowałam dodzwonić się do polskiej ambasady w Macedonii. Tam jednak nikt nie odbierał. Dodzwoniłam się do Kancelarii Prezydenta RP. Trafiłam na życzliwą kobietę, która powiadomiła Sztab Generalny. Wtedy do niego pojechali. W tym czasie dowódca batalionu przyleciał sobie do kraju, bo mu się syn urodził. Mój syn leżał w macedońskim szpitalu przez miesiąc w makabrycznych warunkach - pod jednym kocem, bez ciepłej wody, przy dziurawych oknach, w przeciągu. Szalałam z rozpaczy. Namierzyłam dowódcę podhalańczyków, jego prywatny telefon. Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Poprosiłam, żeby przywieźli go do kraju.

Hubert wrócił po półtora miesiąca.

- Jechał razem z żołnierzami autobusem, przez kilkanaście godzin. Wymiotował, gorączkował. Nie dali mu żadnego lekarza na drogę. Wcześniej spalili mu ubrania, bo bali się, że to czarna ospa - opowiada kobieta.

Wojskowa komisja lekarska początkowo nie chciała uznać, że choroba ma związek ze służbą wojskową. Przyznała to po blisko półtora roku. Hubert dostał 100 tys. zł odszkodowania.

- Co jakiś czas pojawiają się nawroty. Jedziemy wtedy na dwa-trzy tygodnie do szpitala do Warszawy. Całe życie syna to teraz to okno, telewizor i komputer - mówi Krystyna. - Na co dzień musi bardzo uważać na siebie, bo jego organizm jest wycieńczony. Ma problemy z prowadzeniem samochodu, bolą go stawy. Choruje na osteoporozę. Zażywa leki na nadciśnienie. Nie założy teraz warsztatu samochodowego, o którym marzył. Pieniądze potrzebne są na leczenie. Nie wiemy przecież, czy kiedyś się to skończy.

Statystycznie nie najgorzej

Amerykańskimi żołnierzami rannymi podczas walk zajmuje się specjalne ministerstwo ds. weteranów. Proponuje im szeroką pomoc: oddzielną opiekę lekarską w ponad stu szpitalach w całych Stanach Zjednoczonych, stypendia na naukę, nisko oprocentowane kredyty, zapomogi na cele bytowe. Również suma, na którą ubezpieczony jest żołnierz, jest dużo wyższa niż w Polsce - wynosi ponad 200 tysięcy dolarów. Polscy żołnierze są ubezpieczeni na 100 tysięcy złotych. MON dokłada rodzinie 100 tysięcy złotych w razie śmierci żołnierza.

Kiedy latem 2004 roku w ciągu kilku dni w Iraku zginęło dwóch polskich żołnierzy, ówczesny dowódca Wielonarodowej Dywizji Sił Stabilizacyjnych gen. Mieczysław Bieniek zaapelował w liście do swoich podkomendnych: "Zwracam się z gorącym apelem do wszystkich żołnierzy o udzielenie wsparcia materialnego rodzinom tragicznie zmarłych i sam już deklaruję taką gotowość". Wywołało to powszechne oburzenie wśród jego podwładnych. "Przecież pomoc rannym i rodzinom to psi obowiązek armii" - komentowali.

Kilka tygodni później w Polsce przy Dowództwie Wojsk Lądowych powstał Zespół Pomocy Rodzinom Żołnierzy oraz Poszkodowanym w Czasie Misji. Zespół to dwie osoby: płk Jerzy Patoka oraz jego żona Ewa Głowacka. Pobrali się kilka miesięcy temu. "Jest dla nas jak matka - mówią o niej żołnierze. - Trzeba koniecznie to napisać".

Małżeństwo działa w ciasnym pokoiku na pierwszym piętrze biurowego baraku na terenie Dowództwa Wojsk Lądowych. Codziennie odbierają po kilka, kilkanaście telefonów od poszkodowanych żołnierzy.

- Dzwonią nie tylko z problemami zdrowotnymi. Szukają pomocy prawnej, pracy dla żon czy dla siebie, dostępu do lekarza specjalisty. Raz nawet dzwoniłam do gminy, żeby postawiła światła koło domu jednego z chłopaków, który ma problemy z błędnikiem - opowiada Ewa Głowacka.

Pułkownik Patoka jest już w wojskowym wieku emerytalnym, wcześniej był m.in. oficerem wychowawczym. Skończył psychologię i resocjalizację. Wyciąga szczegółowe statystyki. Wynika z nich, że do tej pory w Iraku i Afganistanie zginęło 23 żołnierzy, rannych zostało 107, a z powodu obrażeń zwolniono z wojska 24 żołnierzy.

- 11 zawodowych i 13 zasadniczej służby nadterminowej - precyzuje pułkownik. - Ale te statystyki nie oddają chyba rzeczywistości.

- Dlaczego?

- Nie ma w nich żołnierzy zawodowych, którzy zamiast wziąć rentę wojskową, idą na emeryturę wojskową, bo mają już odsłużone lata i im się to bardziej opłaca finansowo. Wtedy już nie można powiedzieć, że zostali zwolnieni z powodu ran odniesionych w Iraku. Brakuje też tych, którzy nie przyznają się na przykład do problemów psychicznych. Nie ma też tych, którzy są w trakcie leczenia i nie zostali zwolnieni z armii.

- To ilu jest poszkodowanych?

- W sumie w naszych statystykach mamy ich prawie 300, jeżeli weźmiemy pod uwagę chorych i kontuzjowanych. Największy problem mają żołnierze nadterminowi. Gdy wojskowa komisja lekarska orzeknie o ich niezdolności do służby, stają się cywilami. Nie przysługują im przywileje żołnierzy zawodowych - zapomogi, stała renta wojskowa. Pracujemy nad tym, żeby to zmienić.

Komandos z dyskopatią

Andrzej był żołnierzem nadterminowym, komandosem w batalionie z Bielska-Białej.

31 lat. Szczupła sylwetka. Żona, dwójka dzieci, dwupokojowe mieszkanie w bloku z wielkiej płyty. Na podłogach linoleum, odpadające tapety w przedpokoju.

- Nadterminowy to coś więcej niż poborowy, ale mniej niż kontraktowy - mówi Andrzej. - Prawda jest też taka, że jadąc do Iraku, liczyłem na zawodowy kontrakt.

W maju 2004 roku grupa Andrzeja została poderwana do akcji. Mieli bronić przed atakiem rebeliantów City Hall, siedziby lokalnych władz w irackiej Karbali. Islamskie bojówki waliły do nich z kałasznikowów, nocą z moździerzy. Walki trwały cały Wielki Tydzień. Miał na sobie ze 30 kilogramów sprzętu: beryla, karabin wyborowy Sako, kamizelkę kuloodporną, hełm, amunicję, granaty. Kiedy wyskakiwał z paki wojskowego stara, coś chrupnęło mu w kręgosłupie.

- Kiedyś robiłem 30 podciągnięć, 10 wymyków. A teraz? Jak odkurzam kilka minut, to potem muszę godzinę leżeć, tak mnie napierdziela. Dupa nie żołnierz - ucina.

Przez kilka tygodni lekarze nie mogli zdiagnozować, co mu jest. Ostatecznie stwierdzili - dyskopatia L4-S5, po ludzku: zwyrodnienia i zmiażdżenia dysku.

- Po wypadku dostałem od wojska 800 złotych i 14 tysięcy złotych odszkodowania. Powiedzieli: żegnaj. Gdybym był żołnierzem zawodowym, dostałbym rentę i inne świadczenia - mówi Andrzej. - Na leczenie rehabilitacyjne też mnie nie zakwalifikowali. A przecież przed wyjazdem chłopaków do Afganistanu minister Szczygło zapowiadał, że będą renty.

Andrzej został sam.

- Poszedłem do ZUS-u. Tam na dzień dobry usłyszałem, że renta mi się nie należy, bo nie byłem zatrudniony. Zacząłem szperać w internecie. Okazało się, że jednak się należy. Rentę z ZUS-u sam wyszarpałem. Ze strony MON-u nie mogłem liczyć na jakąkolwiek pomoc merytoryczną - opowiada.

Komandos chciałby dostać od rządu rentę specjalną, tak jak Samuel. - Odpisano mi, że przyznaje się je za szczególne sytuacje, za szczególne okoliczności. Przebywanie na wojnie nie jest widać taką szczególną okolicznością.

Kombatanci niemile widziani

W Polsce kombatantami i weteranami zajmuje się Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. Ma pod swoją opieką około 200 tys. osób, głównie uczestników II wojny światowej. Jednak kolejnych kilkaset osób nie jest tam mile widzianych.

- Od wielu lat są naciski, by żołnierzy misji pokojowych umieścić w ustawie kombatanckiej. Ten pomysł nie wywoływał nigdy entuzjazmu - mówi Tomasz Lis, dyrektor z UKOR. - Uważamy że ustawa kombatancka, którą przygotował jeszcze rząd Jarosława Kaczyńskiego, powinna obejmować osoby walczące o wolną Polskę. Cezurą powinien być rok 1989, czyli walka o niepodległość oraz bycie represjonowanym przez PRL. Nie negujemy potrzeby istnienia jakiegoś aktu prawnego, który pomagałby osobom w misjach i znajdujących się w trudnej sytuacji. Nie jesteśmy jednak zwolennikami powielania nie najlepszego rozwiązania, że każdy dostaje tyle samo.

Kombatantom, którymi zajmuje się UKOR, przysługują m.in. miesięczne dodatki pieniężne: kombatancki (153,19 zł), energetyczny (111,48 zł), kompensacyjny (22,98 zł). Korzystają z ulg na przejazdy PKP i środkami komunikacji miejskiej. Oprócz tego mają pierwszeństwo w korzystaniu ze środowiskowej opieki socjalnej, domów pomocy społecznej, opieki zdrowotnej. Mogą też przejść na wcześniejszą emeryturę.

Prof. Ilnicki: - Kończyna stracona w II wojnie światowej daje dużo więcej niż kończyna stracona w Iraku. Dlatego celowe jest stworzenie biura, które objęłoby i starszych, i młodszych weteranów. Tak jest w Norwegii, Finlandii czy Holandii.

Próby kompleksowego rozwiązania problemu przez polskie Ministerstwo Obrony Narodowej ślimaczą się od lat. Dopiero jesienią 2005 roku rozszerzono prawo do renty rodzinnej oraz możliwość udzielania zapomóg rodzinom żołnierzy.

- Przedtem rentę po zmarłym żołnierzu jego żona dostawała dopiero, kiedy osiągała wiek emerytalny. Teraz w każdym wieku - mówi płk Patoka. - Kiedyś dowódca jednostki nie mógł udzielać zapomóg rodzinom poległych, lecz tylko rodzinom żołnierzy pełniącym służbę. Zapomogi powinny dostawać także rodziny rannych zwolnionych ze służby. I ważne, by objęły one tych, którzy znaleźli się w kłopotach przed ich wejściem w życie.

W kwietniu 2007 roku weszła ustawa o zaopatrzeniu emerytalnym żołnierzy zawodowych, która miała dać kombatantom z Iraku i Bałkanów prawo do bezpłatnych leków i środków medycznych, leczenia poza kolejnością, ułatwić dostęp do specjalistów. - Do tej pory nie ma rozporządzeń do tej ustawy - mówi płk Patoka z Dowództwa Wojsk Lądowych.

Kolejne rozwiązania miały dać młodym weteranom uprawnienia inwalidów wojennych, możność refundacji kosztów nauki im oraz ich dzieciom, prawo do wyboru miejsca zamieszkania. Nie weszły one w życie.

Żołnierze, z którymi rozmawialiśmy, są sfrustrowani działaniami szefostwa MON. Zakładają stowarzyszenie.

Zniecierpliwieni są też generałowie. Kilka tygodni temu Dowództwo Wojsk Lądowych w piśmie do ustępującego szefostwa MON alarmowało, że pojawiły się nowe problemy wynikające z prowadzenia misji w Iraku i Afganistanie. Krytykują ministerstwo za brak skoordynowanej pomocy. "Organizacja systemu jest dziurawa" - podsumowują.

Sławomir Sowula
- www gazeta pl


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
LOL
Gość






PostWysłany: Wto 4:49, 25 Gru 2007 Temat postu:

ty chory jestes czlowieku idz sie leczyc
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum Polityczne Mity i Fakty czyli jak oszukać społeczeństwo. Strona Główna -> Aktualności Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1


Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB Š 2001, 2005 phpBB Group
Theme bLock created by JR9 for stylerbb.net
Regulamin